boka rozpacz. Florencja też cicho płakała. Don Luis uczuł nagle coraz bardziej przejmujący go niepokój. Wprawdzie, słuchając opowiadania Sauveranda, poddawał się powoli wpływowi jego słów i przekonania jego ulegały zmianie, lecz dopiero teraz uczuł nagle, że wiara jego w słowa Sauveranda jest kompletna i niezachwiana. Że Florencja nie była tą ohydną istotą, za którą ją dotychczas uważał, lecz była kobietą o duszy równie pięknej, jak jej twarz, o oczach szlachetnych i szczerych. Zrozumiał nagle, że Marja-Anna i tych dwoje, walczących tak niezręcznie z miłości dla niej, zamknięci byli w żelaznej obręczy, której o własnych siłach zerwać nie zdołają. I że tę obręcz, zarysowaną nieznaną ręką, on, Perenna, zacieśnił w koło nich jeszcze bardziej z nieubłaganą zajadłością.
— O Boże! — wykrzyknął — byleby nie było zapóźno!
Zachwiał się pod ciosem wrażeń i myśli, które go opadły. Kotłowały mu się w mózgu najsprzeczniejsze uczucia: pewność, radość, przerażenie, rozpacz, wściekłość... Wił się, jak w szponach sennej mary, widząc już w myśli ciężką rękę policjanta na ramieniu Florencji.
— Uchodźmy stąd. — Uchodźmy prędzej! — wykrzyknął z dreszczem przerażenia. — To byłoby szaleństwem pozostać tu dłużej!
— Przecież dom jest osaczony przez policję... — zauważył Sauyerand.
— Cóż z tego? Myślicie, że mógłbym przypuścić choć chwilę... Nie! Musimy walczyć razem... Musimy ratować panią Fauville! Przejdziemy pomimo agentów.
— A komisarz Weber?
Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/205
Ta strona została przepisana.