w kamień, zagradzający wyjście, w nadziei, że odgłos ten rozejdzie się po pałacu. Lecz lawina kamyków posypała się ze ściany i przewracając go, zasypała do połowy.
— Ratunku! Ratunku! Ratunku!
Cisza. Wielka niewzruszona cisza.
— Ratunku! Ratunku!
Miał wrażenie, że głos jego nie przenikał ścian, które go przytłaczały Zresztą głos jego stawał się coraz słabszy, przechodził w jęk chrapliwy, zamierający w zbolałej krtani.
Umilkł i wsłuchiwał się znowu w tę wielką nieprzeniknioną cisze, która jakby warstwą ołowiu otaczała jego kamienną trumnę. Cisza. Żadnego odgłosu... żadnego ruchu. Nie nadejdzie mu nikt z pomocą.
Imię i obraz Florencji nie opuszczały go ani na chwilę. Myślał też o Marji-Annie, którą był przyrzekł uratować. Niestety, również jak ona, jak Sauverand i wielu innych padł sam ofiarą tej potwornej sprawy.
Drobny napozór wypadek powiększył grozę jego sytuacji. Nagle zgasła mu latarka elektryczna, którą był zostawił palącą się, żeby rozproszyć ponurość otaczających go ciemności.
Oddychał z trudnością. W głowie mu szumiało a mózg jego doznawał wprost fizycznego bólu z powodu tych samych obrazów i myśli. Była to zawsze piękna twarz Florencji lub blada postać Marji-Anny. I kiedy w urojeniu Marja-Anna konała, słyszał równocześnie wybuch w willi Fauville i widział prefekta policji i Mazeroux okropnie okaleczonych... martwych nawet...
Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/235
Ta strona została przepisana.