Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/247

Ta strona została przepisana.

Poczem przeszedł bulwar w towarzystwie dyrektora policji, sekretarza generalnego i Mazeroux i wdrapali się na wał fortyfikacji, znajdującej się naprzeciw willi.
— Trzebaby się może schylić? — zaproponował Mazeroux.
— Możemy się schylić — zgodził się prefekt wesoło. — Lecz, gdyby wybuch nie nastąpił, to by ani chyba nic innego nie pozostało, jak kula w łeb! Nie przeżyłbym takiego ośmieszenia się.
— Będzie wybuch, panie prefekcie — upewnił go sierżant.
Umilkli, zniecierpliwieni czekaniem, walcząc z ogarniającym ich niepokojem. Liczyli sekundy jedną po drugiej, według bicia własnych serc. Trwało to nieskończoność.
Trzecia wybiła.
— A widzisz, nie mówiłem! — zaśmiał się p. Demalion — nic nie będzie... Dzięki Bogu! Ależ bo to było idiotyczne, w coś podobnego uwierzyć!
Drugi zegar wydzwonił w oddali, potem trzeci na wieży pobliskiego kościoła dzwonić też zaczął.
Lecz, zanim trzeci raz uderzył, rozległ się jakby trzask i nastąpił wnet wybuch straszliwy, pochłaniający wszystko i tak szybki, że mieli ledwo czas ujrzeć wielki snop ognia i dymu, z którego wytryskały kamienie i resztki ścian, coś w rodzaju olbrzymiego fajerwerku. I w jednej chwili wszystko się skończyło. Wulkan umilkł.
— Naprzód! — rzucił się prefekt wołając: — Zatelefonować zaraz po straż pożarną.
Następnie, chwyciwszy Mazeroux za ramię, rzekł:
— Leć do mego auta, które tu stoi o sto kroków. Każ się zawieść do don Luisa i jeśli go tylko odnajdziesz, oswobodź go i przywieź tu.