Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/282

Ta strona została przepisana.

— Oto, co mówią, szefie, powtarzam. Póki pan Fauville i Sauverand żyli, publiczność niezbyt myślała o pańskich prawach do sukcesji. Ale z chwilą, kiedy oni umarli... mimowoli człowiek się pyta: komu przynosi korzyść zniknięcie wszystkich spadkobierców rodziny Roussel? Don Luisowi Perennie!
— Bandyta!
— Tak, bandyta, to właśnie słowo, które Weber wykrzykuje po całej prefekturze i dyrekcji policji. Pan jest bandytą, a Florencja Levasseur jest pańską wspólniczką. I nie słyszy się prawie słów protestu. Prefekt policji pamięta niezawodnie, że mu pan podwakroć życie uratował i że pan oddał władzom bezcenne usługi i chętnie to zawsze podniesie. Lecz choćby się nawet zwracał z tem do prezydenta rady p. Valenglay, który zresztą pana proteguje, to jeszcze nie poradzi. Nie pomoże prefekt policji ani prezydent rady tam, gdzie jest dyrekcja policji, władze sądowe, sędzia śledczy, dzienniki, a szczególnie opinja publiczna, która czeka, która się domaga winowajcy. Winowajcą jest pan lub Florencja Levasseur. A właściwie pan i Florencja Levasseur.
Don Luis nie drgnął. Mazeroux przeczekał jeszcze chwilę, poczem, nie otrzymując odpowiedzi, rzekł zrozpaczonym tonem:
— Czy wie pan, do czego mię pan zmusza, szefie? Do zdrady obowiązku! Otóż, proszę słuchać: Jutro rano otrzyma pan wezwanie sędziego śledczego. Poczem, niezależnie od wyniku badania, zaprowadzą pana wprost do aresztu. Mandat jest podpisany. Oto jednem słowem, co uzyskali pańscy wrogowie.
— Do kroćset! źle z nami, Aleksandrze!...