Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/320

Ta strona została przepisana.

Upłynęła jeszcze minuta.
Nagle ujrzeli o kilometr dalej miejsce, gdzie droga, rozdzielając się na trzy ramiona, tworzyła szerokie rozdroże, przedłużone jeszcze dwoma trójkątami trawy pomiędzy krzyżującemi się drogami.
Dananne spojrzał na Perenn, pytającym wzrokiem.
— Niech pan ląduje! — zawołał don Luis. Samolot jakby się odprężył: znienacka, niby ciśnięty w przestrzeń nieprzepartą siłą, przeleciał na sto metrów ponad jadącem autem, potem, opanowawszy się odrazą, wybrał miejsce, gdzie zamierzał dotrzeć do celu i spokojny, cichy, jako ptak nocny, omijając zwinnie drzewa i słupy, usunął się na trawę rozdroża.
Don Luis wyskoczył szybko i podbiegł naprzeciw samochodu, który nadjeżdżał z dobrą szybkością. Stanąwszy pośrodku drogi, don Luis wymierzył oba rewolwery, wołając:
— Stój! bo strzelę!...
Przerażony szofer zahamował na miejscu. Maszyna zatrzymała się.
Don Luis rzucił się ku drzwiczkom samochodu.
— Do kroćset piorunów — zaryczał, dając bez przyczyny wystrzał z rewolweru, którym rozbił szybę.
W samochodzie nie było nikogo.