Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/323

Ta strona została przepisana.

się, wsiadła do karety, on zaś zamknąwszy za nią drzwiczki, sam usiadł na koźle.
— Mówisz, że dał jej szklankę wody! — krzyknął don Luis. — Czy pewien jesteś, że do tej wody nic nie dolał.
Szofer wydał się zadziwiony tem pytaniem, wreszcie odrzekł:
— Rzeczywiście... zdaje mi się... że wlał coś z flaszeczki, którą wyjął z kieszeni.
— Bez wiedzy pani!
— Tak. Widzieć tego bowiem nie mogła.
Don Luis starał się zapanować nad ogarniającą go trwogą, tłumacząc sobie, że przecież nieprawdopodobnem było, żeby ów bandyta otruł Florencję tak nagle i bez przyczyny, któraby ten pośpiech mogła była wywołać. Trzeba było prędzej przypuszczać użycie jakiegoś narkotyku w celu uśpienia jej tylko.
— I potem zdecydowała się wsiąść! — zapytał.
— Tak jest. On zaś zamknął drzwiczki auta, usiadł na koźle i ruszył z miejsca. Widząc to i ja wróciłem do swojej maszyny.
— I nie widziałeś, w którą się stronę udali!
— Nie, nie widziałem.
— A w drodze czy nie miałeś wrażenia, że się ten pan obawiał pościgu!
— I owszem gdyż co chwila wychylał się z auta i rozglądał na wszystkie strony.
— A pani nie krzyczała!
— Nie.
— Czy mógłbyś go poznać!
— Wątpię bardzo. W Wersalu już była ciemna noc, a dziś byłem za daleko. A przytem w Wersalu wydał mi się duży, a dziś rano był zupełnie mały i jakby zgięty we dwoje. Nic z tego wszystkiego nie rozumiem.