Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/324

Ta strona została przepisana.

Don Luis zastanowił się i szukał w myśli, czy wszystkie niezbędne pytania już zadał. Zresztą trzeba już było kończyć, gdyż kilka furmanek chłopskich zbliżało się do rozdroża.
Rzekł więc do szofera:
— Słuchaj, przyjacielu, widzę po twojej fizjognomji, że masz długi język i że nie omieszkasz opowiadać o naszem spotkaniu, więc żeby ci buzię zamknąć masz tu tysiąc franków. Tylko pamiętaj, że gdybyś słówko pisnął, to potrafię się z tobą też inaczej porachować...
Poczem wrócił do Davanna, którego aparat ściągał coraz liczniejsze grupy ciekawych.
— Cóż jedziemy? — zapytał.
— Według rozkazu. A dokąd jedziemy?
Don Luis rozpostarł mapę. I patrząc na zagmatwaną sieć dróg, prowadzących w różne strony, zawahał się chwilę. Lecz opanował się natychmiast. Nie chciał się zastanawiać, szukać i kombinować — chciał wiedzieć, i to wiedzieć odrazu, bez żadnych wskazówek i danych, kierując się tylko swoją cudowną intuicją, która go nie zawiodła nigdy w ważnych chwilach życia.
I z oczyma utkwionemi w mapę położył jeden palec na Paryżu, a drugi na le Mans i zanim sobie zdołał postawić pytanie, dlaczego bandyta wybrał ów kierunek: Paryż — le Mans — Angers, już wiedział... Jedna nazwa miasta, ukazując mu się znienacka, jak błyskawica rozjaśniła mu umysł i rozproszyła niepewności... Alençon! I w jednej chwali, oświecony wspomnieniami, dotarł do głębi mroków tajemnicy.
— Dokąd jedziemy? — powtórzył pytanie.
— Jedziemy wstecz...
— W kierunku?
— Alençon.