Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/327

Ta strona została przepisana.

— Prędzej! prędzej! — przynaglał don Luis Daranna.
Od kiedy kryjówka bandyty była mu znana, zamiary tego człowieka ukazywały się z przerażającą jasnością. Czując się ściganym, bezpowrotnie zgubionym i znienawidzonym przez Florencję, której oczy otwarły się nareszcie i przejrzały prawdę, jakiż plan mógł powstać w jego zbrodniczym umyśle, jeśli nie plan jeszcze jednego zabójstwa1?
— Prędzej! — krzyczał don Luis. — Prędzej, bo będzie zapóźno!
Florencja zamordowana! Może jednak przybędę w porę... Trzeba przecież trochę czasu, żeby zabić... Musiałoby to być poprzedzone wielu prośbami, proźbami, całym szeregiem tortur moralnych...
Gdyby się jednak spóźnił?... Florencja zginęłaby niewątpliwie z ręki kochającego się w niej bandyty. Gdyż on się w niej kochał... don Luis intuicyjnie wyczuwał te miłość potworną, mogącą się skończę tylko w torturach i we krwi.
Ziemia uciekała pod nimi. Miasta i domy przesuwały się jak cienie...
Nareszce dotarli do Alençon.
Musiało być około pól do drugiej, kiedy wylądowali na łączce, położonej pomiędzy miastem, a Formigny. Don Luis zasięgnął wiadomości i dowiedział się, że kilka samochodów przejeżdżało dnia tego tamtędy, między innymi karetka, którą prowadził pan jakiś i zwrócił w boczną drogę.
Owa zaś boczna droga prowadziła do lasku, za Starym Zamkiem w dawnej posiadłości p. Langernault.
Don Luis pożegnał się z lotnikiem i został sam.