Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/329

Ta strona została przepisana.

rzem, a jego ofiarą. Niewątpliwie, korzystając z uśpienia Florencji, musiał ją spętać sznurami po przyjeździe zaś, kiedy ją chciał z auta wynieść, musiała się czepiać otaczających ją przedmiotów.
Don Luis sprawdził niebawem akuratność swoich przypuszczeń. Idąc wąską ścieżką, zarośniętą trawą i prowadzącą na pobliski pagórek, zauważył, że trawa była zgnieciona wzdłuż całej ścieżki.
„Ach, kanalja! — pomyślał — ależ on ją ciągnie po ziemi!“
Idąc za instynktem, byłby się rzucił odrazu na pomoc Florencji. Lecz głębokie poczucie i zrozumienie sytuacji, nie dało mu popełnić podobnej nieostrożności. Przy najmniejszym popłochu lub hałasie tygrys mógłby swą ofiarę udusić. Żeby więc tej okropności uniknąć, don Luis musiał go zaskoczyć znienacka i obezwładnić odrazu.
Opanował się więc i powoli, ostrożnie posuwał się dalej.
Ścieżka wznosiła się pomiędzy stosem nagromadzonych kamieni z rozwalonych budynków, oraz grupami krzewów, nad którymi górowały buki i dęby. Było to widocznie miejsce owego starego zamczyska, od którego pochodziła nazwa całej tej miejscowości i tu też widocznie bandyta miał swoją kryjówkę na wzgórzu. Trop był widoczny na pochylonej trawie. Wtem don Luis zauważył coś błyszczącego na ziemi. Był to mały pierścionek bardzo skromny, złożony z wąskiej obrączki i dwóch drobnych perełek, który niewątpliwie widział niejednokrotnie na palcu Florencji. Ale co zwróciło jego uwagę, to źdźbło trawy, owinięte po trzykroć wkoło pierścionka...
„Wyraźny sygnał — rzekł do siebie Perenna. — Prawdopodobnie zbrodniarz musiał się tu zatrzy-