Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/330

Ta strona została przepisana.

mać dla wypoczynku, a Florencja, choć związana, ale władająca palcami, pozostawiła ten znak swojej tu bytności“.
Widocznie więc nie traciła nadziei i oczekiwała ratunku. Don Luis pomyślał ze wzruszeniem, że może jego właśnie tyczyło się to ostateczne wezwanie.
Pięćdziesiąt kroków dalej — nowe oznaki postoju i kwiatek szałwji, zerwany widocznie po drodze i pozostawiony, jako nowa wskazówka. Potem był odcisk pięciu palców na ziemi. Następnie krzyżyk, nakreślony kamyczkiem. A więc można było śledzić minutę za minutą wszystkie stacje tej okrutnej drogi krzyżowej.
Ostatni etap zbliżał się. Ścieżka stawała się stroma. Zwalone kamienie tworzyły coraz częstsze przeszkody. Na prawo dwie arkady gotyckie, pozostałość po jakiejś starożytnej kapliczce, zarysowały się na błękitnem niebie. Na lewo na połaci ściany, sterczącej samotnie, widać było jeszcze obramowanie marmurowego kominka.
Jeszcze dwadzieścia kroków... Don Luis zatrzymał się... Wydało mu się, że słyszy jakieś odgłosy.
Nasłuchiwał chwilę. Nie omylił się, odgłos ów powtórzył się. Był to dźwięk śmiechu, śmiechu wprost szatańskiego, przejmującego dreszczem zgrozy.
Chwila ciszy. I nowy odgłos, tym razem ziemi uderzanej jakiemś narzędziem. Potem znów cisza...
Działo się to o jakich sto kroków od miejsca, w którem stał.
Ścieżka zakończona była trzema stopniami, wyciętymi w ziemi. Powyżej była duża płaszczyzna również pokryta rumowiskiem zwalonych ścian i kamieni. Naprzeciw don Luisa wznosiła się zasłona