Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/331

Ta strona została przepisana.

z olbrzymich wawrzynów, posadzonych w półkole. W tę stronę zwracały się ślady zgniecionej trawy.
Zdziwiony tem, gdyż owa zasłona wydawała się nieprzebyta don Luis postąpił kilka kroków i przekonał się, iż poprzednio musiał w niej być wycięty otwór, który z czasem zakryty został gałązkami, łatwemi do odchylenia.
Widocznie więc tędy musiał przejść złoczyńca, ciągnąc za sobą ofiarę i prawdopodobnie znajdował się tam, u celu podróży, zajęty jakiemiś złowróżbnemi przygotowaniami.
Rzeczywiście, śmiech złowrogi rozdarł powietrze tak blisko, że don Luis drgnął z przerażenia, gdyż wydało mu się, że śmiech ten z niego się naigrywa. I przypomniały mu się słowa listu, pisanego czerwonym atramentem:
„Wycofaj się z walki, Łupinie! Póki czas... Inaczej czeka cię śmierć. W chwili, kiedy będziesz u celu i wzniesiesz na mnie rękę z okrzykiem zwycięstwa, przepaść otworzy się pod twemi stopami. Sidła już nastawione... Miej się na baczności Lupinie!“
List ten w całości przesunął mu się w pamięci groźny i złowrogi. I dreszcz trwogi wstrząsnął don Luisem. Lecz trwało to krotką chwilę, gdyż trwoga nie mogła powstrzymać takiego jak on człowieka! Chwycił oburącz gałęzie, zasłaniające przejście i powoli zaczął się pomiędzy niemi przeciskać.
I zatrzymał się na chwilę. Już tylko cienka zasłona z liści dzieliła go od celu. Rozsunął więc lekko gałązki na wysokości oczu.
Przede wszystkiem o trzydzieści metrów od siebie ujrzał leżącą Florencję. Po ledwie dostrzegalnych ruchach głowy rozpoznał, że żyje i to go przejęło wielką radością. Przybywał w porę.