Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/333

Ta strona została przepisana.

bliżu ołtarza, na którym leżała ofiara, ukazał się jej oprawca.
Wyszedł z pomiędzy dwóch skał, zarośniętych krzewami jeżyny. Przejście musiało hyc bardzo niskie, gdyż szedł jeszcze zgięty we dwoje, długiemi rękami dotykając prawie ziemi.
Zbliżył się do groty, wydając znowu śmiech okropny.
— Jesteś tu jeszcze — rzekł. — Zbawca nie przyszedł! Spóźnia się coś trochę... Nieprawdaż!
Dźwięk jego głosu był tak ostry, że słychać było wyraźnie każde słowo, a przytem tak dziwny, tak nieludzki, że don Luis zadrżał ze zgrozy i nerwowo ścisnął w garści rewolwer.
— Niechby się pośpieszył, jeśli chce przyjść w czas! — zaśmiał się jeszcze złowrogo. — za pięć minut będzie już po wszystkiem. Jak widzisz Florencjo najdroższa, jestem człowiekiem systematycznym.
Równocześnie podniósł coś z ziemi. Była to laska w kształcie kuli. Wziął ją pod lewe ramię, oparł się na niej i zgięty we dwoje szedł tak, jak człowiek nie mający siły utrzymać się na nogach. Potem nagle, bez żadnej widocznej przyczyny, wyprostował się i oparłszy się na kuli, jak na lasce, obszedł grotę wokoło, przypatrując jej się uważnie.
Był to mężczyzna wysokiego wzrostu. I teraz dopiero don Luis zrozumiał opowiadanie szofera, który go widział w obu tak różnych fazach i nie mógł określić, czy jest on duży, czy mały.
Lecz giętkie jego nogi chwiały się pod nim, jakby niezdolne do dłuższego wysiłku. Po chwili więc znów się pochylił.
Był to poprostu kaleka, dotknięty jakąś chorobą kości pacierzowej, rachityk, wychudzony nie-