Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/334

Ta strona została przepisana.

zmiernie. Don Luis ujrzał właśnie twarz jego bladą, kościste policzki, zapadnięte skronie i skórę, jak z pergaminu, — twarz suchotnika, w której krew przestała krążyć.
Kiedy dokładnie grotę zbadał, zbliżył się do Florencji, mówiąc:
— Chociaż grzeczna byłaś dotychczas, moja mała i nie krzyknęłaś ani razu, musimy jednak przedsięwziąć niektóre środki ostrożności, żeby się zabezpieczyć od niemiłych niespodzianek...
Pochylił się nad dziewczyną i zawiązał jej usta szerokim fularem, poczem pochylając się jeszcze bardziej, zaczął jej coś szeptem mówić do ucha. I tylko wybuchy śmiechu przerywały chwilami ten szept złowrogi.
Don Luis, czując zbliżające się niebezpieczeństwo, obawiając się każdego gestu złoczyńcy, grożącego nagłem zabójstwem, lub nieprzewidzianym zastrzykiem trucizny, zmierzył się do niego z rewolweru i czekał, pewien swej zręczności.
Lecz co do niej mówił! Jaki targ haniebny proponował on Florencji Levasseur! Za jaką cenę mogłaby się uwolnić?
Nagle kaleka cofnął się gwałtownie, krzycząc z wściekłością:
— Czyż ty nie rozumiesz, że jesteś zgubiona! Teraz, kiedy nie mam się już czego obawiać, kiedy byłaś tak głupia, że mi tu towarzyszyłaś i oddałaś się w moje ręce, czegóż ty się jeszcze spodziewasz! Czy myślisz może, że mnie wzruszysz, rachując na moją miłość! Jeśli tak, to się srodze mylisz! Ha! ha! Ależ twoja śmierć obchodzi mnie jak zeszłoroczny śnieg! Z chwilą śmierci przestajesz dla mnie istnieć. A więc co!... Wyobrażasz sobie może, iż będąc kaleką nie zdołam cię zamordować?