Ależ ja nie zabijam! Zbyt wielki tchórz ze mnie! Ręka by mi drżała, bałbym się... Bądź spokojna, Florencjo, nie dotknę się ciebie, a jednakże... Ale, ot patrzaj, a sama sobie zdasz sprawę, jak to świetnie obmyślone. Lecz przedewszystkiem nie bój się, gdyż to będzie tylko wstępna próba...
Oddalił się i pomagając sobie rękami, czepiając się gałęzi pobliskiego drzewa, w drapał się na pierwsze podstawy groty. Tam przyklęknął i małą motyką, którą miał przy sobie, dał parę uderzeń w nagromadzone kamienie. Z głuchym łoskotem kamienie się posypały.
Jednym susem don Luis wyskoczył ze swojej kryjówki z okrzykiem trwogi. Zrozumiał on nagle, że cała ta grota i pokrywające ją kamienie znajdują się w takiej pozycji, że najmniejsze uderzenie może zachwiać ich równowagą i spowodować całkowite zawalenie, grożące Florencji śmiercią pod gruzami.
W parę sekund przebył połowę oddzielającej go przestrzeni, kiedy raptem błyskawicą przeleciała mu myśl, że ślady kroków i trawy zgniecionej okalały to miejsce... dlaczego! Nie miał czasu zastanowić się nad tem, gdyż ledwie nogę postawił przed siebie, stała się katastrofa...
Ziemia rozwarła się pod jego nogami i don Luis zapadł się gwałtownie w czeluść.
Wpadł do studni, której obrzeżenie zostało zrównane z ziemią. Otwór studni miał może metr i pięćdziesiąt centymetrów szerokości. Stała się jednak rzecz nieoczekiwana, a mianowicie don Luis biegł tak prędko, że pęd szybkości przerzucił górną część jego ciała na przeciwległy brzeg, tak, że ręce jego, pozostałe na zewnątrz studni, uchwycić się mogły gałązek krzewów.
Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/335
Ta strona została przepisana.