Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/337

Ta strona została przepisana.

Z chwilą, kiedy miałeś mnie za tak głupiego, że pozwoliłem Florencji zabawić się w tak naiwną grę, trzeba to było wykorzystać i poprowadzić cię prosto w paszczę studni, po tej murawie umyślnie tu przed miesiącem zasadzonej. Przypomnij sobie moje słowa: „Sidła gotowe“. I jak widzisz, sidła najlepszego gatunku. Muszę ci bowiem wyznać, że wielką przyjemność mi sprawia, pozbywanie się ludzi z ich własną pomocą i dobrą wolą. Współdziałamy z sobą, jak dobrzy przyjaciele. Zresztą, jak to już sam dawno zauważyłeś, ja osobiście nie działam! Oni się sami wieszają lub trują, o ile nie wolą wpaść w paszczę studni, jak ty naprzykład... Ależ bo i pocóż tyś tu wlazł, mój biedny Łupinie! Ładnie teraz wyglądasz! Florencjo, spójrz na twego kochanka!
Przerwał, gdyż napadł go paroksyzm śmiechu, który trząsł nim jak febra i nadawał twarzy jego najdzikszy wyraz, podczas, gdy nogi jego wykrzywiały się i tańczyły, jak nogi pajaca. Tymczasem Perennę zaczęły siły opuszczać. Wysiłek stawał się z każdą chwilą cięższy. Ręce, uczepione z początku gałązek krzewów, daremnie chwytały już kamieni ścian. I ramiona powoli zaczęły się zagłębiać.
— Nareszcie! — wybełkotał złoczyńca wśród wybuchów śmiechu. — Dziś się przynajmniej ubawię... Lupin w swojej dziurze, a Florencja w swej grocie, jedno wiszące nad przepaścią, a drugie charczące już pod głazami. Co za widok! No, Lupinie, nie wysilaj się zbytecznie. Poco tyle trudu! Czyżbyś się obawiał wieczności! Ty! tak uczciwy człowiek! Nowożytny don Quichotte! Puść-że się