Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/338

Ta strona została przepisana.

raz nareszcie... No trochę odwagi! Żegnaj Lupinie — dowidzenia!...
Umilkł, czekając straszliwego rozwiązania, tak genjalnie zgóry obmyślonego i którego przebieg cały rozwijał się ściśle według jego niezachwianej woli...
Oczekiwanie zresztą niedługo już trwało. Ramiona zagłębiły się. Broda, a potem usta wykrzywione skurczem agonji, potem oczy pijane przerażeniem, następnie czoło, włosy i głowa cała... Tak... w końcu cała głowa znikła.
Kaleka wpatrywał się jak w ekstazie, nieruchomy, z wyrazem dzikiej rozkoszy, w głębokiem milczeniu.
Na brzegu przepaści widniały już tylko ręce. Ręce uporczywie wytrzymałe, heroicznie zażarte, biedne ręce bezsilne, które powoli też ustępować zaczęły przed śmiercią. Chwilę jeszcze niby szpony uczepiły się brzegu studni. Zdawało się nawet, że zwątpiły, iż o własnej mocy zdołają wydobyć na światło dzienne trupa już pochłoniętego przez ciemność otchłani. Lecz wyczerpały się w końcu. I nagle znikło wszystko...
Kaleka rzucił się naprzód z krzykiem radości:
— Ha! nareszcie Lupin jest w czeluści piekielnej... Finita la comedia.
Zwracając się w stronę Florencji rozpoczął znów swój taniec szkieletów, śpiewając i gwiżdżąc, wyrzucając potoki wyzwisk i przekleństw okropnych.
Potem znów ku studni powrócił i zdaleka, jak by się jeszcze obawiał zbliżyć, splunął potrzykroć.
Lecz i to nie zaspokoiło jego nienawiści. Na ziemi leżały kawałki zwalonych posągów. Chwy-