Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/339

Ta strona została przepisana.

cił więc głowę jednego z nich, potoczył po trawie i rzucił w próżnię. Następnie gromadzić zaczął i rzucać do studni jakieś stare żelastwo, które spadało, bijąc się o ściany z łoskotem złowrogim, pomnożonym przez echo, jakby huk rozszalały oddalającego się grzmotu.
Zachwiał się na nogach, pot kroplisty pokrył mu czoło i upadł na trawnik, jęcząc i wijąc się z bólu.
Pozostał tak kilka minut, skulony i drżący, zdając się cierpieć niewypowiedziane katusze. Po chwili, jakby machinalnie sięgnął do kieszeni i wydobywszy flaszeczkę z jakimś tajemniczym płynem, przechylił ją do ust i wypił kilka łyków.
Natychmiast ożywił się, jakby ciepło i moc napłynęły mu w żyły. Oczy uspokoiły się, a usta wykrzywiły w półuśmiech ohydny. Zwracając się do Florencji, rzekł:
— Nie ciesz się przedwcześnie, moja mała, jeszcze mię djabli nie wezmą i będę miał czas uporać się z tobą. A potem, życie spokojne, rozkoszne!... Dwieście miljonów, pomyśl sobie, to nie byle co! można sobie urządzić życie!... No, już mi o wiele lepiej.