Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/343

Ta strona została przepisana.

wiedział? Nie!... po stokroć nie!... Nie mogę! Ha! Przeklęta kobieto! Samaś tego chciała! Giń więc!... Umieraj!...
Mówiąc to, zaczął wykonywać pośpiesznie przygotowania do straszliwej zemsty. Na ziemi leżał bronzowy portfel, który poprzednio pokazywał Florencji, podniósł go i schował do kieszeni. Poczem zdjął kurtkę i rzucił ją na pobliski krzak, chwycił motykę i drżąc cały z gniewu począł się wspinać po kamieniach groty, miotając groźbami:
— Chciałaś umrzeć, Florencjo! Nic cię więc już nie uratuje... Gdybyś nawet zmieniła zdanie... gdybyś mnie błagała o życie... nic nie pomoże? Zapóźno!...
Był już prawie na wierzchu groty. Nienawiść dodawała mu sił. Wyprostował się znienacka, przerażający, ohydny, z oczyma krwią nabiegłymi. Żelazo motyki założył pomiędzy dwie bryły, wśród których widniał niewielki kamyk, wciśnięty tam i utrzymujący całą równowagę sklepienia. Następnie usunąwszy się trochę na bok, uderzył raz... drugi... aż za trzecim razem kamyk wyleciał...
To, co się wówczas stało było tak nagłe, cała piramida kamieni zawaliła się tak gwałtownie w środek i wkoło groty, że on sam pomimo zachowanych ostrożności, porwany został i rzucony na trawnik opodal. Powstał jednak natychmiast wołając:
— Florencjo! Florencjo!
Katastrofa, którą był z taką dokładnością przygotował i z takiem okrucieństwem wywołał, zdawała się teraz przerażać go swymi skutkami. Okiem nieprzytomnym szukał swojej ofiary. Pochylił się i czołgając się wokoło kupy gruzów, po-