— Co za nikczemność! — wykrzyknął inżynier zmienionym głosem. — Gadzie to inspektor mógł znaleźć!
Po tych słowach wstał zmieszany i skierował się ku wyjściu.
— Odchodzę, panie prefekcie... odchodzę. Jutro zaś — panu opowiem... będę już miał wszelkie dowody... I nie odmówcie mi opieki... Jestem wprawdzie chory, lecz chcę żyć... i mam prawo żyć... i mój syn też! Ach, nędznicy... nędznicy...
Wybiegł, zataczając się jak pijany.
P. Demalion zerwał się z miejsca mówiąc:
— Poszlę zaraz kogoś dla zbadania otoczenia tego człowieka i strzeżenia go na każdym kroku. Zatelefonowałem już do dyrekcji policji i oczekuję kogoś zaufanego, komu to myślę powierzyć.
— Panie prefekcie! — zawołał don Luis — proszę pana o pozwolenie zajęcia się tą sprawą pod pańskim kierunkiem. Testament Kozmy Morningtona wprost mi to nakazuje. Wrogowie p. Danville są widocznie ogromnie przebiegli i śmiali, będę więc sobie uważał za honor być przy nim na stanowisku tej nocy.
Prefekt zawahał się. Nasunęła mu się pewna wątpliwość co do pobudek kierujących Perenną. Więcej niż komukolwiek powinno mu było zależeć na tem, żeby żaden spadkobierca rodziny Roussel nie został odnaleziony. W ciągu kilku sekund p. Demalion badał tę twarz energiczną i inteligentną, oczy myślące choć uśmiechnięte, poprzez które wprawdzie trudno byłoby dotrzeć do tajemniczej głębi tej zagadkowej osobistości, patrzące jednakże niezmiernie szlachetnie i szczerze. W końcu zawołał sekretarza.
Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/38
Ta strona została przepisana.