Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/66

Ta strona została przepisana.

licji i sędzia śledczy.
Don Luis chwycił sierżanta za rękaw.
— Jedyny byłby sposób wyjścia, Aleksandrze. Nie mów, że spałeś.
— Nie mogę, szefie.
— Skończony idjota! — mruknął don Luis.
— Bałwan! I bądźże tu uczciwym z takimi ludźmi! No, więc cóż dalej?
— Niech pan zabójcę odkryje!
— Co takiego? Bredzisz chyba!
Lecz teraz Mazeroux chwycił go za ramię i, czepiając się jego rękawa, z rozpaczą i łzami w głosie błagał:
— Niech pan winnego odkryje. Bez tego przepadł pan... zamkną pana, jak amen w pacierzu! Prefekt mi to sam powiedział. Musi być winny... i to do wieczora... Pańska rzecz go odkryć.
— Tylko tyle ci potrzebą, Aleksandrze?
— Ależ dla pana to nie przedstawia trudności. Wystarczy panu chcieć!
— Kiedy nie mamy najmniejszych danych, cymbale!
— To nic, pan znajdzie... pan musi znaleźć. Inaczej zanadto byłbym nieszczęśliwy, gdyby pana zaaresztowano. Mój szef oskarżony o zabójstwo! Nie, to byłoby okropne... Błagam pana, niech pan odkryje winnego i niech go pan wyda! Cały dzień ma pan przed sobą. Lupin nie takie trudności pokonywał!
Jąkał się i szlochał, załamując ręce i wykrzywiając komicznie twarz. Wzruszający był ten niepokój i przerażenie na myśl o grożącem ubóstwianemu szefowi niebezpieczeństwie.
Poprzez kotarę, oddzielającą przedpokój od