padnę, więcej niż pewnem jest, że ta, którą kochasz, narażoną będzie na wielkie niebezpieczeństwa. Czuwaj nad nią Patrycyuszu i nie opuszczaj jej ani na chwilę. Ale ja nie padnę i wy zdobędziecie szczęście przygotowane dla was przezemnie od dawna.
Całem sercem oddany.“
— To niepodpisane — rzekł Bourneff. — Ale powtarzam, to charakter pisma Szymona. Kobietą o której mowa, jest widocznie pani Essares.
— Ależ jakie niebezpieczeństwo może jej zagrażać? — zauważył silnie zaniepokojony Patrycyusz. — Essares wszak nie żyje. Nie mam zatem powodu do obawy.
— Bo ja wiem. To był bardzo twardy człowiek.
— Komuż mógł poruczyć dzieło zemsty?
— Nie wiem tego także, ale czuwać należy.
Patrycyusz nie chciał już słuchać dłużej. Oddał szybko list sędziemu i oddalił się pospiesznie. Na ulicy wskoczył do w pierwsze lepsze napotkane auto i kazał wieźć się na ulicę Raynouarda.
Gdy już był blizko domu, zobaczył Szymona. Stary wchodził właśnie do bramy. Patrycyusz minął go obok loży portyera. Następnie kapitan zapytał żołnierza dyżurnego:
— Czy jest co nowego?
— Nic, panie kapitanie.
— Co robi mateczka Koralia?
— Przechadzała się po ogrodzie. Od pół godziny jest w swoim pokoju.
— A Ya-Bon?
— Ya-Bon, towarzyszy mateczce Koralii. Prawdopodobnie pełni straż przed jej drzwiami.
Patrycyusz nieco uspokojony wszedł na schody. Kiedy jednak wydostał się na pierwsze piętro zdziwiło go to wielce, że elektryczność nie świeci się. Przekręcił kontakt i wtedy zobaczył Ya-Bona na klęczkach przed drzwiami pokoju Koralii. Głowa żołnierza wsparta była o mur, drzwi pokoju otwarte.
— Co ty tu robisz? — krzyknął kapitan.