rową włóczką, tu rozpoczęty biały haft na płótnie, w którem jeszcze tkwiła igła...
Niektóre książki na grzbiecie miały napis ołówkiem: „Koralia”, na innych widniało imię Patrycyusza...
Na biurku srebrna papierośnica ze złotym monogramem „P” — kałamarz z bronzu, pióro, przycisk malachitowy...
I w złoconych ramkach fotografie dwojga dzieci: Koralii i Patrycyusza...
— Mateczko... mateczko... — szepnęła, Koralia.
Wzruszenie jej potęgowało się z każdej chwilą. Drżąc całem ciałem wsparła się na ramieniu Patrycyusza...
— Chodźmy stąd — rzekł.
— Tak... tak... mój przyjacielu!... dzisiaj nie czuję się już na siłach...
Ale jakież było ich zdumienie, kiedy stwierdzili, że drzwi, przez które weszli są zamknięte.
Oczy ich spotkały się — pełne niepokoju...
— Myśmy przecież nie zamknęli... — rzekł Patrycyusz...
— Naturalnie, my nie...
— Więc kto?...
Chciał otworzyć, ale z przestrachem skonstatował, że drzwi bez klamki zostały zatrzaśnięte od zewnątrz. — Drzwi z solidnego twardego drzewa, na których widniało kilka słów wypisanych ołówkiem:
„Patrycyusz i Koralia
14-go kwietnia 1895 r.
Bóg nas pomści“.
Ponad tym napisem krzyż, a ponad krzyżem inna data — nakreślona odmiennym charakterem pisma:
— 1915!... 1915!.. — wykrzyknął Patrycyusz. — W tem jest coś strasznego!... Data dzisiejszego dnia!... kto to napisał!... kto?!... i kiedy?... Przecież chyba nie...