liby nową pułapkę, a nie znając niebezpieczeństwa jakże moglibyśmy mu zapobiedz. Nie, najlepiej było podjąć walkę. Stworzyłem sobie mały oddział z dawnych pani pacyentów, którzyby wszyscy gotowi byli wskoczyć za panią w ogień, no i udało się nam pokrzyżować plany tym łotrom. Oto jak się rzecz ma cała, mateczko Koralio. A teraz kiedy już pani wie wszystko, co pani o tem sadzi?
Koralia wyciągnęła rękę do młodego oficera.
— Ocalił mnie pan z niebezpieczeństwa, o którem nie wiedziałam zupełnie. Dziękuję pani za to. —
— Nie przyjmuję podziękowań, bo było to dla mnie taką rozkoszą, że mogłem pani służyć. Ale chciałbym wiedzieć, co pani o tej całej sprawie sądzi. —
— Właściwie nie wiem co sadzić. Nie mogę panu udzielić żadnych informacyi, któreby na tę tajemniczą sprawę jakiekolwiek światło rzucić mogły. —
— Pani nie zna swoich nieprzyjaciół?
— Osobiście nie. —
— A tego człowieka, któremu tamci dwaj mieli panią wydać i który mówi, że zna panią z widzenia?
Koralia zaczerwieniła się i odrzekła:
— Każda kobieta spotyka w życiu mężczyzn, którzy ją prześladują pożądliwemu spojrzeniami. Jedni to robią jawnie, drudzy bardziej skrycie. Nie mam pojęcia o kogo tu chodzi. —
— A zatem? Chyba tylko nasz jeniec może nam dać jakieś wyjaśnienie. Jeżeli będzie milczał, tem gorzej da niego. Oddam go w ręce policyi, a ta już potrafi wydostać z niego potrzebne informacye.
Kobieta zadrżała.
— W ręce policyi?
— Oczywiście. A cóż mam począć z takim hultajem?
— Nigdy, nigdy — zawołała. — Za żadna cenę. Ależ wtedy wdarliby się w moje życie prywatne. Moje nazwisko wmieszanoby w tę cała historyę.
— Ależ mateczko Koralio, nie mogę przecież...
— Proszę, błagam pana, mój przyjacielu. Niech
Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/11
Ta strona została skorygowana.