Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/112

Ta strona została skorygowana.
ROZDZIAŁ I.
W OBLICZU ŚMIERCI.

— Nie!... nie!... — wykrzyknął Patrycyusz — to być nie może!...
Rzucił się znowu do drzwi, do okien, próbował trząść, drapać, wyłamywać!...
Tak samo pewno ongi czynił jego ojciec... I tak samo — bez żadnego rezultatu...
— Ach!... mateczko Koralio!... najdroższa mateczko Koralio!... — zawołał z rozpaczą — to moja wina!... To ja wtrąciłem cię w przepaść... powodowany szaleńczą ambicyą, chciałem walczyć sam!... Nie zażądałem pomocy od tych, którzy jej udzielić mogli... Myślałem, że podołam sam... Przebacz mi, Koralio!...
Młoda kobieta opadła na fotel... Patrycyusz prawie, że na klęczkach opasał ramionami jej kolana...
Uśmiechnęła się, aby go uspokoić i rzekła łagodnie:
— Uspokój się drogi przyjacielu, nie traćmy odwagi... Może mylimy się... Może jesteśmy tylko ofiarami jakiegoś dziwnego przypadkowego zbiegu okoliczności...
— Ale ta data!... ta data dnia dzisiejszego wypisana inną ręką...
— Koralio, czy to nie wskazuje na premedytacyę, chęć niezaprzeczoną skończenia raz z nami na zawsze!...
Przebiegł ją dreszcz, ale jeszcze nie chciała poddać się rozpaczy...
— A choćby tak było, to nie należy tracić na-