najdroższe moje!... Zdaje mi się, że widzę jak na jej słodkie twarzyczce rozlewa się bladość śmierci... Przebacz mi!... przebacz, najdroższa!...”
Patrycyusz szepnął:
— Kochał tak matkę twoją, jak ja ciebie kocham... I mnie śmierć nie przeraża... Ale ty, ty Koralio!... dla której zniósłbym z radością najsroższe tortury...
Począł wielkiemi krokami przemierzać pokój. Gniew go znowu ogarnął z całą siłą.
— Ja cię ocalę, Koralio. Nie pozwolę ci zginąć marnie, przysięgam! Jakże to miło będzie wywrzeć pomstę. Zgotuję mu los taki sam, jaki on nam zgotował. Tutaj, w tym pawilonie umrze... Tutaj...
Znowu zaczął odrywać kawałki drzewa, chcąc dowiedzieć się rzeczy, które mogły mu być użytecznemi w prowadzonej w identycznych okolicznościach walce.
Ale zdania, które przeczytał, były jakby tylko parafrazą tego, co on sam przed chwilą powiedział. Była to zapowiedź zemsty.
— Słowa, same słowa — wykrzyknął Patrycyusz rozczarowany. Słowa groźby i bólu. Ale żadnego faktu, któryby stanowił nić przewodnią. Ojcze mój, czy nic mi nie powiesz takiego, żebym mógł ocalić córkę twojej Koralii. Jeśli twoja Koralia umarła, niechaj moja żyje. Ojcze mój, pomóż mi, poradź mi.
Ale ojciec odpowiadał synowi analogicznemi wezwaniami rozpaczy.