Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/126

Ta strona została skorygowana.

Drabina sznurowa jechała z powrotem do góry. Dziesięć minut upłynęło.
Młody oficer podskoczył naprzód i uchwycił jeden ze szczebli...
Koralia krzyknęła:
— Patrycyuszu!... co zamierzasz?...
Szalona nadzieja, która przez mgnienie oka przeszyła mu serce — rozprysła się zaraz w niwecz... Bo oto drabina oderwana od swego punktu zaczepienia — spadła na podłogę, a okienko w suficie zatrzasnęło się momentalnie.
Jednocześnie dał się słyszeć szyderczy śmiech.
Patrycyusz ogarnięty szałem wściekłości, zaczął motać obelgi pod adresem nieprzyjaciela i strzelił z rewolweru dwa razy w górę, tłukąc dwie szyby...
W tej chwili ciemność zalała pokój. Jednocześnie dał się słyszeć trzask spadającej żaluzyi.
— Patrycyusz!... Patrycyuszu!... — krzyknęła Koralia przerażona nieprzeniknioną ciemnością — Patrycyuszu!... gdzieś ty!... Boję się!... gdzieś ty...
Po omacku zetknęły się ich ręce, zlodowaciałe rączki Koralii i rozpalone gorączką dłonie Patrycyusza.
— Ach, nie opuszczaj mnie, Patrycyuszu — błagała młoda kobieta.
— Jestem przy tobie. Nie obawiaj się niczego. Nikt nie zdoła nas rozłączyć...
— Tak, masz racyę. Nikt nie zdoła nas rozłączyć. Jesteśmy tutaj razem w naszym wspólnym grobie...
Te okrutne słowa Koralia wymówiła głosem tak pełnym boleści, iż u Patrycyusza spowodowało to nowy wybuch buntu.
— Nie, nie, co mówisz? Nie należy rozpaczać. Aż do ostatniej chwili trzeba wierzyć w ocalenie.
Uwolnił jedną ze swoich rąk z uścisku Koralii i pociągnąwszy za cyngiel rewolweru, wystrzelił trzy razy w górę, dał się słyszeć trzask drzewa i szyderczy śmiech wroga. Ale widocznie żaluzye były z solidnego metalu, ponieważ kule nie zdołały w nich wyżłobić żadnej szczerby.
Zapanowała teraz chwila ciszy. A potem za-