Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/131

Ta strona została skorygowana.

mózg, a płuca przy oddychaniu bolały nieco, ale zdawał sobie już dokładnie sprawę z sytuacyi.
I powtórzył głośno:
— Jak to dobrze żyć!...
Siły powróciły mu już o tyle, że zdołał dźwignąć się z sofy i na palcach, aby nie zbudzić śpiącej Koralii — wyszedł z pokoju, udał się do ogrodu, chcąc odetchnąć świeżem powietrzem a zarazem poszukać człowieka, który ocalił Koralii i jemu życie.
Nie szukał długo. Pod rozłożystem drzewem na trzcinowym leżaku spoczywał ów nieznajomy wybawca, ujęty snem sprawiedliwych.
Spał mocno, a nawet chrapał z lekka. Był to mężczyzna wysoki, niezbyt tęgi, ale szeroki w ramionach o matowej cerze i przystrzyżonym wąsie nad kształtnie wykrojonemi wargami. Na skroniach widniały pasemka siwych włosów.
Człowiek ten mógł mieć około 50 lat.
Krój jego ubrania i gatunek materyi zdradzały dbałość o elegancyę. Na ziemi koło leżaka, widniała książka oprawna w bronzową skórę. Na grzbiecie książki złote inicyały: „L. P.”
— To on mnie ocalił!... on nas oboje ocalił!... Ale jakim sposobem?...
I kto go przysłał!..
Dotknął ręką ramienia śpiącego. Ten otwarł odrazu oczy i uśmiechnął się po przyjacielsku:
— Wybacz pan, kapitanie, ale jestem zawsze tak zajęty, iż korzystam z wolnej chwili, aby się trochę przedrzemnąć... A pan jakże się czuje?... A pani, „mateczka Koralia” czy miewa się lepiej... Przypuszczam, że tak... Zrobiłem co należało, a reszty dokonać miało świeże powietrze...
Przerwał na chwilę, a czytając zapytanie w oczach kapitana, rzekł:
— Ach! zapomniałem się przedstawić. Jestem Don Luis Perenna — ze starej rodziny hiszpańskiej... szlachta autentyczna... papiery rodowe w porządku...
Zaśmiał się serdecznie: