dokąd on prowadzi... Aha!... zapomniałem, że trzeba będzie wyjść przez tę uliczkę... Czy ma pan klucz? Tak? To proszę mi go dać...
Patrycyusz dał klucz, poczem stosownie do wskazówek don Luisa jął posuwać się wzdłuż muru.
— Trochę bardziej na prawo — komenderował don Luis — jeszcze trochę... Dobrze. Teraz niech pan utnie tę gałązkę z drzewa... O! tak... doskonale!...
Patrycyusz dogonił swego towarzysza i obaj udali się nad Sekwanę. Na wybrzeżu don Luis zatrzymał się przy starej skleconej z desek budzie.
— Możebyśmy tutaj zajrzeli... zaproponował don Luis — interesuje mnie ten budynek... A ponieważ w całej tej awanturze wszystkie drzwi otwierają się niby cudem... mam więc nadzieję, że tym razem tak będzie...
Istotnie nadzieja okazała się uzasadnioną. Z łatwością dostali się do tego schowanka, pełnego narzędzi robotniczych i różnych rupieci.
Don Luis zaświecił lampkę elektryczną.
— Dotychczas nic nadzwyczajnego — szepnął. — Piły, łopaty, drabina. O! ale co widzę! Drut żelazny z haczykami. To już chyba nie należy do zwykłych narzędzi robotniczych.
I don Luis zaczął tłumaczyć.
— Więc to tutaj przybywały worki ze złotem. Wpadały one do jednego z tych małych wagoników które pan widzi nagromadzone w tym kącie. No, a następnie nocą transportowano je na statek i odjeżdżały.
— I pan sadzi, że istotnie w ten sposób wyekspediowano ostatnie 118 worków złota.
— Obawiam się, że tak.
— A zatem spóźniliśmy się.
Zapanowało przez chwilę milczenie. Don Luis kombinował:
— Ale w jaki sposób zdołał pan w tak krótkim czasie — zapytał — Patrycyusz — dojść do tego wszystkiego.
— Wyczytałem to w tej oto książce.
Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/138
Ta strona została skorygowana.