Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/139

Ta strona została skorygowana.

I don Luis z kieszeni palta wyjął książkę, którą poprzednio Patrycyusz widział leżącą u jego nóg w ogrodzie. Były to pamiętniki Benjamina Francklina. Ale wewnątrz tej książki na końcu jednego z rozdziałów były dopisane następujące słowa:

„Codziennie udajemy się do wsi Passy, która graniczy z moją posiadłością. I skąd ściąga się wody do wspaniałego ogrodu. Strumyki i kaskady spływają ze wszystkich stron poprzez doskonale skonstruowane kanały. Ponieważ znają mnie jako amatora różnych osobliwości mechanicznych, więc pokazano mi basen, w którym wszystkie źródła się schodzą. Wystarczy obrócić trochę na lewo pewnego chłopczyka z marmuru, ażeby otworzyć przejście, którędy wody spływają aż do wybrzeża Sekwany“.

— Widzi pan, jakie to proste. Przeczytawszy te słowa wiedziałem już wszystko.
— Ba, ale skąd pan przyszedł do posiadania tej książki?...
— Przypadkiem. Znalazłem ją w pokoju starego Szymona i schowałem, ponieważ mnie zaciekawiło, dlaczego on ją czytał.
Patrycyusz wykrzyknął:
— Aha, to już rozumiem teraz jakim sposobem on odkrył sekret Essaresa. Prawdopodobnie znalazł tę książkę wśród papierów swojego pana. Nieprawdaż? Czy pan jest tego samego zdania? Czy też może jakoś inaczej pan to sobie wyobraża?
Don Luis nie odpowiedział. W zamyśleniu spoglądał na rzekę. Wzrok jego tkwił obecnie w pewnym małym stateczku, który zdawał się zupełnie pusty. Ale wązka smuga dymu zaczynała się ulatniać z komina.
— Chciałbym się przyjrzeć temu statkowi. — Chodźmy bliżej — rzekł.
Okazało się, że na tym statku pozornie pustym, znajduje się jakiś mężczyzna wysoki, barczysty, o czarnych, wijących się włosach i twarzy bez zarostu. Człowiek ten ubrany był w bluzę i spodnie stare, zużyte, połatane.