Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/147

Ta strona została skorygowana.

sowne. Chciałbym tylko nadmienić, kapitanie, ze zrobię z tą łodzią, co mi się będzie żywnie podobało... Oddam ładunek wtedy, kiedy będę uważał, że chwila odpowiednia nadeszła... To moja zdobycz, mój łup... Nikt do niej nie ma prawa prócz mnie...
Patrycyuszowi nie podobało się to zastrzeżenie. Zaprotestował tedy:
— Ja nie mogę jednakowoż przyjąć takiej roli...
— W takim razie da mi pan słowo honoru, że nie zdradzisz sekretu, który nie jest twoją własnością, a ja sam udam się na zdobycie łodzi... Pan zaś powróci do Paryża do mateczki Koralii... Jak pan woli... Nie wymagam od pana zresztą natychmiastowej odpowiedzi... Proszę niech pan wiosłuje i namyśla się... Ja się tymczasem przedrzemię...
Zawinął się w płaszcz, położył na dnie łodzi i zaraz usnął.
Patrycyusz całym wysiłkiem woli starał się opanować gniew. Ironiczny spokój don Luisa, jego ton, tak bardzo grzeczny, a jednak lekko sarkastyczny, działał mu tem więcej na nerwy, że z każdą chwilą ulegał silniej wpływowi tego człowieka. Był zresztą zupełnie od niego uzależniony. Nie mógł działać wszak bez niego. A przytem niepodobna zapomnieć, że don Luis ocalił życie jemu i Koralii.
Godziny mijały. Szlachetny awanturnik spał spokojnie na dnie łodzi, owiany chłodnem powietrzem nocy.
Patrycyusz wahał się, obmyślając plan pozbycia się Szymona w ten sposób, aby jednocześnie uniemożliwić don Luisowi położenie ręki na skarbie. I ostatecznie nic nie wymyślił do czasu, gdy dał się słyszeć łoskot motoru zbliżającej się „Pięknej Heleny“. Było już dobrze około północy...
Don Luis obudził się i zerwał na równe nogi. Ciemne kontury motorówki już się wyłaniały zdala w białem świetle księżycowem. Don Luis odebrał wiosła z rąk Patrycyusza.
— Czy mam panu pomódz? — zapytał Patry-