Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/154

Ta strona została skorygowana.

— Tam... naprzeciw nas... nad oknem...
Było to małe okienko, wychodzące na rzekę... Rama okna była strzaskana...
— No i cóż? — zapytał — najwidoczniej wyrzucono kogoś przez to okno...
— Ten welon... błękitny welon... — wyjąkał kapitan — to welon pielęgniarki... welon Koralii...
Don Luis zirytował się:
— Ale co panu w głowie?!... Nikt przecież nie znał jej adresu!
— A jednak...
— A jednak co?... Nie pisał pan chyba do niej? nie telegrafował?
— Owszem... zatelegrafowałem... z Mantes...
— Co pan powiada?!... Przecież to szaleństwo!... Pan tego nie zrobił!...
— Zrobiłem...
— Zatelegrafował pan z urzędu pocztowego w Mantes?
— Tak.
— A czy był kto tam wtedy w biurze telegraficznem?
— Była... kobieta...
— Jaka kobieta?!... Czy ta sama, która tutaj leży zamordowana?!
— Tak...
— Ależ przecież ona nie czytała tego, co pan napisał...
— Nie... ale ja jeden blankiet zepsułem...
— I zepsuty rzucił pan na ziemię, tak że pierwszy lepszy mógł przeczytać... A wie pan co, kapitanie, że taka nieostrożność — to...
Patrycyusz już nie słuchał... Z całą szybkością, na jaką pozwalała jego drewniana noga biegł do automobilu.
W półgodziny potem — powrócił z dwoma telegramami w ręce. Telegramy te znalazł na biurku Koralii.
Pierwszy wysłany przez niego samego zawierał następujące słowa: