scu, gdzie za kilka godzin mogłaby się udusić... z powodu braku powietrza“.
Patrycyusz nie mógł już teraz zapanować nad sobą. Chwycił starca za ramiona i potrząsł nim silnie. Obraz Koralii chorej, wyczerpanej, umierającej przyprawiał go o szaleństwo.
— W tej chwili nam powiedz gdzie ona jest! — wykrzyknął — gdzie ona!... ty wiesz o tem, on ci powiedział!...
I z cała gwałtownością gniewu potrząsał Vacherotem.
Don Luis zawołał:
— Ładnie się pan zachowuje kapitanie. Winszuję panu!... Dobrego mam w panu współpracownika. Czy w ten sposób pan chce zjednać pana Vacherota?...
— A! — wykrzyknął Patrycyusz — zobaczy pan, czy ja mu nie rozwiążę języka!...
— Niech się pan nie trudzi nadaremnie — oświadczył z wielką stanowczością i bardzo spokojnie dozorca — panowie oszukaliście mnie, podeszli!... Wy jesteście wrogami pana Szymona. Nie powiem już ani słowa, które mogłoby dla was być wskazówką.
— Nie powiesz? nie powiesz?
Zrozpaczony Patrycyusz skierował przeciwko staremu lufę swego rewolweru.
— Liczę do trzech. Jeżeli do tej chwili nie zdecydujesz się przemówić, to przekonasz się, jak strzela kapitan Belval.
Stary zadrżał.
— Kapitan Belval — wykrzyknął — coś pan powiedział? Pan jesteś kapitanem Belval? Patrycyuszem Belval?...
— Do usług, ale jeżeli za dwie sekundy nie powiesz mi...
— Patrycyusz Belval! I pan jesteś wrogiem pana Szymona... Ależ to niemożliwe... Jakto? I pan chciałbyś...
— Zabiję go jak psa tego łotra Szymona i ciebie także, jeżeli nie zdecydujesz się mówić.
Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/160
Ta strona została skorygowana.