Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/164

Ta strona została skorygowana.

Patrycyusz zacisnął kurczowo pięście. Twarz drgała mu nerwowo.
— Ale dowody? — wyrzucił zduszonym głosem. — Dowody?!... W tej chwili Koralia umiera może z przyczyny tego bandyty!...
— Niech się pan nie lęka niczego! — usiłował uspokoić go Vacherot. — Mój przyjaciel pragnie tylko szczęścia tej kobiety...
— Zwabił nas oboje do pawilonu, aby nas zamordować!...
— Marzy tylko o tem, żeby was połączyć!...
— Tak!... — na tamtym świecie!...
— Nie!... tutaj na ziemi!... Jak on pana kocha!... Mówił mi o panu zawsze z taką dumą!...
— To bandyta!... potwór moralny!...
— To najuczciwszy człowiek pod słońcem i pański ojciec, panie kapitanie!...
Patrycyusz podskoczył niby biczem podcięty:
— Dowody?!... gdzie dowody?! — wykrzyknął — zabraniam panu nazywać go moim ojcem, dopóki pan nie udowodnisz z największa dokładnością...
Stary wyciągnął rękę w kierunku starego orzechowego sekretarzyka.
Z dolnej szuflady wydobył wiązkę listów.
— Zna pan pismo swego ojca, kapitanie? Musiał pan przecież zachować listy pisane w czasie pańskiego pobytu w Anglii w szkole... Proszę sobie teraz przeczytać te listy — pisane do mnie... — Powtarza się w nich setki razy pańskie imię zawsze łączone z imieniem Koralii... Znajdziesz pan także swoje fotografie i fotografię Koralii z różnych okresów waszego życia... I tak jasno przebija nienawiść do Essaresa, u którego przyjął miejsce sekretarza, aby tem łatwiej wykonać plan zemsty... I dowie się pan, jaką rozpaczą przejęła go wiadomość o małżeństwie Koralii z Essaresem i jak potem rozkoszował się myślą, iż odbierze Essaresowi żonę i odda ją swemu ukochanemu synowi...
Stary przekładał Patrycyuszowi listy, jeden po drugim... Kapitan na pierwszy rzut oka poznał charakter pisma swego ojca... Przebiegła oczyma