Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/165

Ta strona została skorygowana.

zdania, w których imię jego powtarzało się bezustannie...
Vacherot obserwował go i rzekł w końcu:
— Nie wątpi pan już, kapitanie?
Oficer ścisnął sobie skronie.
— Widziałem jego twarz — tam w okienku pawilonu, gdzie nas zamknął, aby nas zamordować!... Spoglądał na nas z nienawiścią i szyderstwem.... Tak mógłby nas nienawidzieć Essares... A jednak to był on... Szymon...
— Pomyłka!... Halucynacya!... — protestował Vacherot. —
— Albo obłąkanie... — szepnął Patrycyusz.
Ale w tej chwili grzmotnął pięścią w stół w przystępie buntu.
— To nieprawda!... — nieprawda!... Ten człowiek nie jest moim ojcem!... Taki nędznik!...
Zerwał się ze stołka:
— Chodźmy stad!... I jabym wkońcu zwaryował! To jakaś zmora!... Chodźmy!... Koralia w niebezpieczeństwie!... To jedynie jest ważne!...
Vacherot potrząsł głową:
— Boję się, że...
— Czego się boisz stary?... mów!... — wrzasnął oficer.
— Boję się, że mój przyjaciel natknął się na swego prześladowcę... A w takim razie nie mógłby ocalić pani Essares... „Zaledwie może tam oddychać“ — powiedział mi... — Nieszczęśliwa!...
— Zaledwie może tani oddychać... — powtórzył głucho Patrycyusz — więc Koralia umiera... Koralia...
Opuścił lożę dozorcy, zataczając się niby pijany... Musiał wesprzeć się na ramieniu don Luisa...
— Ona zgubiona?!... nieprawdaż?!...
— Nie sadzę — odparł don Luis. — Przypuszczam, że Szymon w gorączce definitywnego czynu — przesadził mocno... Koralii nie zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo... Mamy jeszcze kilka godzin czasu...
— Czy pan tego pewny?