Potrwało to dobrą chwilę zanim zdołali uwolnić Szymona z żelaznego uścisku martwego Senegalczyka. Jego palce stalowe z paznokciami zaostrzonymi niby szpony tygrysa wciskały się w skórę szyi przeciwnika, który leżał bez przytomności, bez ruchu...
Obok nich — na ziemi widniał rewolwer Szymona.
— Miałeś szczęście, stary rozbójniku — wyrzekł don Luis cichym głosem — że Ya-Bon nie miał czasu ścisnąć cię lepiej za gardło... Ale i tak ci to nie pomoże... Zapłacisz mi za mego Ya-Bona!... Możesz śmiało zatelegrafować do piekła, żeby ci tam twoi przyjaciele zarezerwowali wygodne miejsce!...
I wzruszony dodał ze smutkiem:
— Biedny Ya-Bon!... uratował mi życie wówczas w Afryce!... ocalił mnie od straszliwej śmierci... a teraz zginął — rzec można — z mojego rozkazu!... Biedny Ya-Bon!...
Przykląkł przy zwłokach Senegalczyka, przymknął mu powieki i ucałował go w krwawiące czoło... Wreszcie przy pomocy Patrycyusza przeniósł ciało do małego pokoiku sąsiadującego z wielka salą...
Następnie zajęli się Szymonem.
Ranny zdawał się mocno cierpieć. Oddychał z trudnością. W czasie walki spadły mu żółte okulary. Siwiejące gęste brwi widniały nad ciężkiemi powiekami.
Don Luis rzekł: