Mówiła z pewną gwałtownością, starając się jednocześnie uwolnić swą rękę z uścisku kapitana.
Belval nie ustępował:
— Mateczko Koralio, nie ma pani racyi, postępując w ten sposób... Niewolno pani... Niech się pani zastanowi — błagam panią!...
Odsunęła go — prawie odepchnęła od siebie. Gwałtowny ten ruch spowodował, iż torebka ręczna Koralii upadła na ziemię. Nieszczelnie snąć zamknięta otwarła się... Wypadło z niej kilka przedmiotów... Belval schylił się szybko, aby je podnieść.
— O! proszę — jeszcze to...
Był to mały futerał wysłany atłasem — z którego wysuwały się ziarnka różańca, Belval uważnie obejrzał różaniec i szepnął:
— Ciekawa rzecz... te ziarnka ametystowe — ta staroświecka złota oprawa, filigranowa robota... To jednak osobliwe... Ta sama robota i ten sam materyał...
Wzruszenie tak silne odmalowało się na jego wyrazistej twarzy, że Koralia zdziwiona zapytała:
— Co się panu stało?...
Patrycyusz Belval obracał w palcach jedno z ziarn różańca — nieco większe od innych. Ziarnko to było przełamane w środku...
— Skonstatowałem coś tak osobliwego — rzekł wreszcie kapitan — że zaledwie śmiem przypuszczać... Trzeba to zbadać odrazu... Ale przedewszystkiem jedno słowo: kto pani dał ten różaniec ametystowy?...
— Nikt mi go nie dał... posiadałam go zawsze...
— Musiał przecież należeć do kogoś — zanim stał się pani własnością...
— Należał do mojej matki...
— Ach!... do matki pani...
— Cóż w tem nadzwyczajnego?...
— Napozór nic... Matka pani nie żyje?...
— Umarła, kiedy miałam lat cztery... Zaledwie że sobie ją przypominam... Ale dlaczego pyta mnie pan o to i co za związek ma to z tym różańcem?
Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/17
Ta strona została skorygowana.