Szymon zwolna wracał do przytomności. — Wyszeptał:
— Patrycyuszu... Patrycyuszu...
— Odpowiadaj!... natychmiast!... życie twoje wchodzi tu w grę!...
Szymon dotknął ręką gardła, jakby chcąc okazać, iż trudno mu mówić. Z widocznym wysiłkiem — szeptał wszakże:
— Patrycyuszu — to ty?... Tak długo czekałem na tę chwilę... I dzisiaj jak dwaj wrogowie...
— Jako dwaj śmiertelni wrogowie!... śmierć jest pomiędzy nami... śmierć Ya-Bona, a może śmierć Koralii!... Gdzie ona?!...
Stary powtórzył cichutko:
— Patrycyuszu... więc to ty...
To nazywanie go po imieniu doprowadziło młodego oficera do rozpaczy i wściekłości. Chwycił Szymona za kamizelkę przy piersi. Ale tamten spostrzegł już portfel, który Patrycyusz trzymał w ręku:
— Nie zrobisz mi przecież nic złego, chłopcze... Znalazłeś listy, więc wiesz, jakie więzy łączą nas ze sobą... O! jakże byłbym szczęśliwym...
Patrycyusz puścił go i odstępując kilka kroków wstecz ze zgrozą spoglądał na starego:
— Zabraniam panu mówić o tem!... To niemożliwe!...
— To czysta prawda, Patrycyuszu...
— Kłamiesz!... kłamiesz!...
— Nie!...
— Kłamiesz!... jesteś zwyczajnym bandytą, mordercą!... Gdyby to była prawda — to cóż znaczyłby ten zamach na życie moje i Koralii?!...
— Szalony byłem, Patrycyuszu... Bo ja tracę rozum — niekiedy... Te wszystkie przejścia wstrząsnęły moim umysłem... Śmierć mojej Koralii a potem to życie w służbie Essaresa... A potem... potem... to złoto... Więc naprawdę ja chciałem zabić was oboje?!... Nic sobie nie przypominam... A właściwie przypominam sobie... coś mi się śniło... Ach! obłąkanie — co za tortura!... czynić coś wbrew
Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/171
Ta strona została skorygowana.