Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/172

Ta strona została skorygowana.

własnej woli... Więc to było w pawilonie... Tak... śniło mi się... że przeżywam powtórnie mękę przedśmiertną... tylko że zamiast być ofiarą, byłem katem... O jakież to straszne!...
Mówił cicho... głos załamywał mu się ciągle... robił wrażenie, jakby cierpiał niesłychanie...
Patrycyusz słuchał go przerażony... Don Luis nie zdejmował wzroku ani na chwilę od twarzy mówiącego...
A Szymon po chwili odpoczynku ciągnął dalej:
— Mój biedny chłopcze... kochałem cię tak bardzo... a teraz stałeś mi się wrogiem... I nie będziesz mógł zapomnieć... Ach! dlaczegoż nie zamknięto mnie po śmierci Essaresa?! Śmierć tego znienawidzonego człowieka pozbawiła mnie rozumu...
— Czy to... pan go zabiłeś?... — zapytał Patrycyusz — nie mogąc się zdobyć na poufalszą tytulaturę.
— Nie... nie ja... To inny dokonał zemsty, która do mnie należała...
— Kto taki?...
— Nie wiem... wszystko to takie niezrozumiałe... Nie mogę już mówić o tem... O! com ja przeszedł od czasu śmierci Koralii...
— Koralii!... — wykrzyknął Patrycyusz.
— Tak!... mojej Koralii... Co się zaś tyczy tej małej — to i ona zadała mi dużo bólu... Nie powinna była poślubić Essaresa... Gdyby nie to... rzeczy ułożyłyby się inaczej...
Trwoga ścisnęła serce Patrycyusza:
— Gdzie ona?
— Nie mogę ci tego powiedzieć.
— A!... więc nie żyje?!...
— Nie!... żyje!... przysięgam ci, że żyje!...
— Więc gdzie ona?!... Oto jedno mi tylko chodzi!... Wszystko inne — to przeszłość!... Ale tu chodzi o życie kobiety... o życie Koralii!...
— Posłuchaj, chłopcze...
Szymon przerwał i spojrzał na don Luisa.
— Jabym ci powiedział... ale...
— Cóż stoi na przeszkodzie?...