Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/174

Ta strona została skorygowana.

— Więc pan nie godzi się?!...
— Absolutnie się nie godzę!...
— W chwili kiedy Koralia kona!... Woli pan, żeby umarła... Proszę nie zapominać, że to w pierwszym rzędzie sprawa moja!... że ta sprawa...
Spoglądali sobie prosto w oczy, don Luis zachował zupełny spokój i ten ironiczny wyraz wyższości człowieka, który stanowczo wie dużo więcej... Patrycyusza irytowało to, ale jednocześnie nie mógł się oprzeć wpływowi, jaki don Luis na niego wywierał.
— Pan się nie godzi?!...
— Tak jest, — odparł tamten z niewzruszonym spokojem — nie zgodzę się nigdy na taką bezsensowną tranzakcyę... Zrobić panu Szymonowi — podarunek z trzystu milionów!... Nigdy w życiu!... Ale mimo tego nie wzbraniam się pozostawić pana sam na sam z czcigodnym panem Szymonem... Czy to wystarczy panu Szymonowi?
— Tak.
— A zatem porozumiejcie się ze sobą. Podpiszcie układ: I niech pan uwolni mateczkę Koralię, kapitanie...
— A pan? pan co zrobi?...
— Ja obejrzę sobie jeszcze raz tę salę, która miała być pańskim grobem... Dowidzenia, kapitanie. Tylko niech pan nie zapomina dobrze się obwarować.
I don Luis opuścił pokój. Po jego odejściu Patrycyusz rzekł:
— Już go niema. Spieszmy się.
— Czyś pewny, że on nie podsłuchuje?
— Najpewniejszy.
— Strzeż się go, Patrycyuszu... On chce pochwycić złoto i zachować je dla siebie...
Patrycyusz zniecierpliwił się.
— Nie traćmy czasu, Koralia...
— Żyła, kiedy ją zostawiłem... Ale do tego czasu!...
— Więc pan przypuszcza...
— Nie można być pewnym w takim wypadku...