uwolnię... A potem... potem... wiesz co się stało... To było o jedynastej wieczorem... A teraz już blizko ósma godzina... Zastanów się...
Patrycyusz wpijał sobie paznokcie w żywe ciało. Cierpiał strasznie, a Szymon nieubłagany przedłużał tę męczarnię.
— Przysięgam ci, że nie może tam oddychać swobodnie... Zaledwie odrobina powietrza do niej dochodzi... I to może ustać... A więc ona dusi się, podczas gdy ty tutaj czas tracisz!... No i cóż to takiego wielkiego — zamknąć tego człowieka na jakieś dziesięć minut w pokoju... Najwyżej na dziesięć minut... Czy słyszysz?... Tamtemu się przecież nic złego nie stanie!... Jeszcze się wahasz!... Ależ to ty ją zabijasz!... Pomyśl tylko!... żywcem pogrzebana!...
Patrycyusz wyprostował się zdecydowany. W tej chwili zrobiłby wszystko, byle tylko ocalić Koralię.
— Czego chcesz?!... Mów!...
Stary szepnął:
— Wiesz dobrze, czego chcę. Idź, zarygluj drzwi i wracaj...
— To ostatni twój warunek? Innych nie będziesz stawiał?
— Żadnych. Jeśli zrobisz to, czego żądam od ciebie — to Koralia będzie wolna za kilka minut.
Młody oficer szybkim stanowczym krokiem przeszedł przez westybul. Bez wahania zasunął rygle. Zdawał sobie sprawę z tego, że dopuścił się czynu bardzo brzydkiego, ale ulegał nakazowi swej bezgranicznej miłości dla Koralii.
— Zrobiłem jak chciałeś... — rzekł, powróciwszy do Szymona — spieszmy...
— Pomóż mi, — rzekł Szymon — nie mogę się podnieść o własnej sile...
Patrycyusz ująwszy go pod ramiona — postawił na podłodze... Ale musiał go podtrzymywać, ponieważ stary chwiał się na nogach.
— A!... przeklęty, dyabelski murzyn!... wybąkał Szymon — co on ze mną zrobił!... Duszę się!... nie mogę kroku postąpić...
Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/177
Ta strona została skorygowana.