Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/178

Ta strona została skorygowana.

Patrycyusz niósł go prawie w swoich silnych ramionach, podczas gdy Szymon bełkotał, — wytężając ostatek sił:
— Tędy... teraz na prawo...
Wyszli z domu i kierowali się ku mogiłom.
— Czyś zamknął dobrze drzwi?... Zdaje się że dobrze... Słyszałem... O! to ten hultaj jest bardzo niebezpieczny... trzeba się z nim mieć na ostrożności... pamiętaj, żeś przysiągł...
Zatrzymał się, aby zaczerpnąć nieco powietrza do swoich zgniecionych płuc.
Ten przestanek — był nową torturą dla Patrycyusza, który cierpiał niewypowiedzianie, podtrzymując bezwładne ciało znienawidzonego wroga i jednocześnie powtarzając sobie w duchu, pełną grozy prawdę: „to mój ojciec... to mój ojciec“....
Posuwali się naprzód bardzo powoli, krok za krokiem.
— To tu — rzekł wreszcie Szymon.
I wskazał ręką na cmentarzyk.
— Ależ to groby...
— Mój grób i grób Koralii... to tu...
— Więc Koralia tam w grobie?!... za życia pogrzebana!... Ach! zgroza... ohyda!...
Stary opadł na trawnik i wskazując wciąż palcem na groby powtórzył:
— To tu...
— Gdzie?... pod kamieniem mogilnym?...
— Tak jest.
— Więc ten kamień można podnieść?
— Tak.
— Ależ ja sam, chociaż jestem silny, nie zdołam tego uczynić... Trzebaby ze trzech ludzi do podźwignięcia takiego ciężaru...
— Nie trzeba nikogo... wystarczy pocisnąć silnie.
— Gdzie?
— Tam na prawo...
Patrycyusz posłuszny wskazaniu nacisnął z całej siły kamień, na którym widniały słowa: „Tutaj spoczywają Patrycyusz i Koralia“... I kamień dźwignął się odrazu w górę...