— Tak.
— Owszem, wiem. Napisała mi jego nazwisko. Jest to Grek niejaki Szymon Diodokis... podała mi jego rysopis... o! zaraz... mam tutaj ten list...
Wyjął z portfelu list i zaczął czytać półgłosem:
Doktór Geradec przerwał odczytywanie listu i spojrzał na Szymona ze zdumieniem. Obaj spoglądali na siebie przez chwilę — bez słowa. Potem doktór powtórzył machinalnie:
— Starszy mężczyzna... przygarbiony... ma chustkę w kraty na szyi... nosi żółte okulary...
Przerywał po każdem zdaniu, jakby stwierdzając istnienie oskarżającego szczegółu.
Wreszcie zawołał:
— To pan nim jesteś!... Pan się nazywasz Szymon Diodokis...
Tamten nie protestował. Okoliczności tak się złożyły, że kłamstwo nie zdałoby się na nic.
Doktór Geradec rzekł:
— Oto jak się ma rzecz cała!... Sytuacya inaczej się przedstawia, aniżeli pan usiłował wmówić we mnie... Nie chodzi tutaj o jakąś bagatelkę, ale o sprawę poważną, niebezpieczną...
— To znaczy?
— To znaczy, że cena musi być inna...
— Zatem — ile?!
— Milion.
— O! nie!... nie... nigdy!... — wykrzyknął gwałtownie Szymon — a zresztą ja nie jestem winien śmierci pani Mosgranem... Ja sam o mało nie padłem ofiarą tego człowieka, który ja udusił... To był czarny... Senegalczyk... niejaki Ya-Bon... On potem i mnie dopędził i chwycił za gardło...
Doktór chwycił Szymona za rękę:
— Proszę powtórzyć to imię. Powiedziałeś pan: Ya-Bon?...
— Tak... Ya-Bon... — Senegalczyk... inwalida jednoręki...
— I pan stoczył walkę z tym Ya-Bonem?