Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/199

Ta strona została skorygowana.

zbrodniarzami — jak to się zdawać mogło... Nie było Essaresa, któryby zaczynał dzieło potrzebne, nie było Szymona, któryby je kończył... Był tylko jeden jedyny zbrodniarz!...
— Jeden rozumiesz? Ten sam bandyta, który zabił Ya-Bona, zabił Amadeusza Vacherota i swoja własną wspólniczkę... rozpoczął dzieło swe o wiele wcześniej, mordując tych, którzy mu zawadzali... A wśród tych ofiar był także człowiek, którego ty, Patrycyuszu, jesteś krwią i kością...
— Jakto?! o kim pan mówi?!
— O tym, który telefonował do ciebie przed śmiercią... Słyszałeś krzyk jego ostatni... On go zabił — ten, który w tej chwili stoi przed tobą!.... Ten zamordowany był twoim ojcem!... on zwał się Armand Belval, był zacnym szlachetnym człowiekiem i padł ofiarą zbrodniarza!... Czy rozumiesz teraz?...
Patrycyusz nie rozumiał jeszcze. Wszystko wirowało mu przed oczyma.
— Więc słyszałem głos mego ojca?... To on mnie wołał?...
— Tak, Patrycyuszu.
— A kto go zabił?!
— Ten oto człowiek!... — rzekł don Luis, wskazując na Szymona.
Szymon trwał bez ruchu, wodząc wokół obłędnym wzrokiem, jak skazaniec, który oczekuje wykonania wyroku śmierci.
Patrycyusz nie spuszczał go z oczu, dreszcz wściekłości wstrząsał nim.
Jednocześnie uczucie dziwnej radości budziło się w nim. Ten potworny zbrodniarz, to ohydne indywiduum — nie jest jego ojcem!... Nie łączą go z nim żadne węzły krwi. Może go swobodnie, otwarcie nienawidzieć, nie obawiając się zdeptania najświętszych obowiązków.
— Kim jesteś?... kim jesteś?...
I zwracając się do don Luisa prosił:
— Jego nazwisko?... błagam pana, chcę wiedzieć jak się nazywa ten zbrodniarz?