na Polach Elizejskich... I w szpitalu tym poznał mateczkę Koralię... Od pierwszego dnia poznania, zakochał się w niej... Jej piękność, wdzięk, łagodne smętne oczy, słodycz obejścia — przenikały mu serce do głębi. Milczał wszakże, czekając stosownej chwili...
I oto wypadki tak się ułożyły, że Belval zdołał wyśledzić grożące ukochanej niebezpieczeństwo i wyrwać ją z rąk wrogów. Pierwszy etap walki zakończył się zwycięzko — trudno było jednak przypuścić — aby to było już zwycięztwo ostateczne. Wrogowie bezwątpienia przypuszczą nowy atak... I teraz nasuwało się zapytanie, czy ów deszcz złotych iskier, widziany przed chwilą nie pozostaje w jakimś związku ze spiskiem uknutym przeciwko mateczce Koralii... I znowu snop iskier złocistą smugą wytrysnął w powietrze.
O ile Patrycyusz Belval mógł osądzić — ten deszcz złotych iskier spadał gdzieś na wybrzeżu Sekwanny pomiędzy Trocadero a dworcem w Passy.
Koralia przysłonęła oczy rękami i trwała tak przez dłuższą chwilą — bez słowa, bez ruchu...
— Trzeba tam iść — zadecydował Belval — i zobaczyć co to znaczy?
Na drugiem piętrze smuga światła wykradała się przez niedomknięte drzwi. Było to mieszkanie Ya-Bona, który wedle informacyi dyżurnej pielęgniarki — grał ze swoją „flamą" w karty. Kapitan wszedł.
Ya-Bon przestał grać już w karty. Zdrzemnął się w fotelu przy stole, na którym leżeła talia kart. Na lewem ramieniu żołnierza, z którego zwisał pusty rękaw, wspierała się głowa kobiety o rysach wulgarnych, grubych, wysuniętych wargach i żółtej, tłustej — jakby oliwą wysmarowanej skórze. Byłą to Angela, pomywaczka — przyjaciółka Senegalczyka. W tej chwili chrapała głośno.
Kapitan dotknął ramienia Senegalczyka. Ten obudził się i uśmiechnął na widok swego przełożonego...
Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/22
Ta strona została skorygowana.