czasu na wyrywanie się z objęć twojej bogdanki, bylibyśmy zdążyli...
Nie miał pojęcia w jakim kierunku zwrócić się i wkońcu zdezorientowany kompletnie zamierzał dać za wygraną... Nagle z ulicy Franklina wyłoniło się auto, w którem siedziało kilku mężczyzn. Jeden z nich zawołał przez tubę akustyczną:
— Proszę skręcić na lewo... potem prosto przed siebie — dopóki nie dam znać...
Kapitanowi zdało się, że poznaje ten głos...
— Czyż to był człowiek w szarym kapeluszu!? Jeden z tych, którzy usiłowali porwać mateczkę Koralię?!...
— Tak! — mruknął Ya-Bon.
— Deszcz złotych iskier — i ten człowiek tutaj... Nie należy zgubić śladu!... Galop!... Ta-Bon...
Zbytecznem jednak było przynaglać Ya-Bona do galopu — ponieważ kapitan Belval sam zdążył przybyć w chwili, kiedy auto zatrzymało się przed portalem jakiegoś domu.
Pięciu mężczyzn wysiadło z auta. Jeden z nich zadzwonił. Upłynęło kilkadziesiąt sekund — dzwonek zadźwięczał ostro poraz drugi. Dopiero jednak za trzeciem pociśnięciem dzwonka otwarło się małe okienko w górnem skrzydle bramy. Przez chwilę trwały ciche pertraktacye. Osoba, która otworzyła okienko żądała znać wyjaśnień. Ale nagle dwóch z pośród przybyłych naparło z całej siły na bramę, która ustąpiła pod tym naciskiem... Cała banda wdarła się do wnętrza... Wszczął się hałas i rumor, poczem brama zatrzasnęła się znowu... Wówczas kapitan Belval rozpoczął studya nad terenem...
Dom, do którego wdarły się owe tajemnicze indywidua i przed którym stał jeszcze automobil, utrudniający kapitanowi zbliżenie się, zbudowany był w stylu pałaców pierwszego cesarstwa. Okna okrągłe, na parterze okratowane, na pierwszem piętrze zaś przesłonięte pełnemi okiennicami. Do budynku tego przylegał drugi, tworząc jak gdyby oddzielne skrzydło.
— Nie da się zajść z boku — rzekł kapitan. —
Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/24
Ta strona została skorygowana.