Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/25

Ta strona została skorygowana.

wszystko pozamykane, jak w jakiejś twierdzy feudalnej. Szukajmy gdzieindziej. — Spojrzenie kapitana padło na mur, odgradzający ogród od ulicy.
— Chyba tędy. Wprawdzie mur trochę zanadto wysoki, ale damy sobie jakoś radę. Pomóż no mi Ya-Bon.
Stanąwszy na ramionach Senegalczyka, kapitan Belval zamierza wspiąć się po murze, zobaczył jednak, iż mur najeżony jest kawałkami ostrymi szkła, uniemożliwiającymi dostęp. Wściekły zeskoczył.
— No, wiesz Ya-Bon, mogłeś mnie uprzedzić. Jeszcze chwila, a byłbym sobie pokrajał ręce. O czem ty właściwie myślisz? Doprawdy nie rozumiem, dlaczegoś się uparł leźć tutaj koniecznie ze mną.
Nagle kapitan uczuł, iż ręka Senegalczyka spoczęła na jego ramieniu.
— No, czegoż chcesz, Ya-Bon?
Ciężka ręka popchnęła go w stronę muru. W tem miejscu widniało obramowanie drzwi.
— A, otóż i drzwi jakieś. Wyobrażasz sobie może, że tego nie widziałem? No mój drogi, nietylko pan Ya-Bon ma oczy. Ba, ale jak się tam dostać? Drzewo masywne, okucia mocne. Ba, żeby to wyrwać skądś klucz odpowiedni. Mniej więcej taki klucz jaki mi dzisiaj przyniósł ów tajemniczy komisyoner.
Dziwna myśl strzeliła kapitanowi do głowy. — Myśl, która w pierwszej chwili wydała się jemu samemu absurdem.
— A jednak... można spróbować — i wyjął z kieszeni klucz. Włożył do zamku. Klucz obrócił się gładko. Po chwili drzwi otwarły się.
— Wejdźmy — powtórzył tryumfująco.
Cicho jak koty wsunęli się do pogrążonego w mrokach nory ogrodu. Zaledwie jednak uszli kilkadziesiąt kroków, gdy udało się słyszeć zajadłe szczekanie psa. Patrycyusz zadrżał, albowiem szczekanie to zbliżało się. A choć nie był tchórzem, sytuacya jednak była nie do pozazdroszczenia. Jak odeprzeć ten atak wśród ciemnej nocy, nieużywa-