jąc broni palnej, która mogłaby ich zdradzić. A[1] nie miał przy sobie innej broni prócz rewolweru. W mroku zarysował się łeb zwierzęcia i zadźwięczał łańcuch, z którego pies snać się urwał. Chwila katastrofy była tuż... tuż, — gdy nagle Ya-Bon rzucił się na psa i zaczął się z nim tarzać w rozpacznej walce po zroszonej trawie. Walka była krótka. Po kilku minutach Senegalczyk, dysząc ciężko, podniósł się z ziemi. Przy świetle zapałki kapitan zobaczył, że żołnierz trzyma w swojej jedynej ręce olbrzymiego, martwego już psa.
— Dziękuję ci, Ya-Bon. Ale szkoda biednego zwierzęcia, które chciało tylko spełnić swój obowiązek. I my musimy spełnić, co do nas należy, Ya-Bon, tylko że na nieszczęście niebardzo wiem, co nam właściwie czynić należy.
Poprzez uchylone okiennice jednego z okien błyszczało światło. Kapitan podkradł się pod okno, skonstatował wszakże odrazu, że ani zobaczy, ani usłyszeć nic nie zdoła. Przesuwając się pod murem, natknął się znowu na jakieś drzwi.
Jeżeli — pomyślał — przypadek zesłał mi klucz od ogrodu, nie widzę powodu, dlaczego by nie mógł sprawić, iżby te drzwi prowadzące z ogrodu w głąb domu nie były otwarte.
We wnętrzu domu hałas zmieszanych głosów stał się wyraźniejszym. Kapitan doszedł do przekonania, że hałas ten pochodzi z klatki schodowej na pierwszem piętrze. Starając się zachowywać jak najciszej wszedł po schodach na górę. Przez napół uchylone drzwi przedostał się do wąskiej galeryi, obiegającej naokoło tę cześć domu. Galerya ta widocznie była rodzajem biblioteki, ponieważ mieściły się tam stosy książek, sięgające aż pod sufit. Te to właśnie stosy książek zasłaniały kapitana tak, iż nie mogli go zobaczyć ludzie, znajdujący się o pół piętra niżej. Natomiast on sam usunąwszy kilkanaście wielkich zakurzonych foliałów, uzyskał dobry punkt obserwacyjny. W tejże samej chwili hałas spotęgował się, a Belval zobaczył jak owych pięciu mężczyzn przybyłych automobilem rzuca się
- ↑ brak fragmentu tekstu; tekst oznaczony kolorem szarym zaczerpnięty z innego wydania.