Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/37

Ta strona została skorygowana.

grożącej mu śmierci. Patrycyusz postanowił zatem czekać.
— Zgadzamy się na to wszyscy towarzysze — rzekł Bourneff do wszystkich wspólników.
— Najzupełniej.
— Przyjmujecie na siebie część odpowiedzialności?...
— Przyjmujemy.
— A zatem, Essares, tak czy nie?
— Tak.
Powstał radosny szmer. Napastnicy odetchnęli z ulgą, a Bourneff pokiwał głową z zadowoleniem.
— A, zgadzasz się? Najwyższy czas. Byłeś już jedną nogą na tamtym świecie.
Nie zdejmując taśmy z szyi Essaresa, Bourneff ciągnął dalej:
— Dobrze. Przemówisz nareszcie. Ale ja cię znam i twoja odpowiedź mnie zadziwia. Sam mówiłem do pułkownika, że obawa przed śmiercią nie wydrze ci z ust twojej tajemnicy. — Czyżbym się mylił?
Essares odparł:
— Ani śmierć ani tortury.
— Więc chyba chcesz nam coś innego zaproponować?
— Tak jest.
— Co takiego, czegoby warto wysłuchać?
— Sadzę. Proponowałem to samo przed kwadransem pułkownikowi, kiedyście stąd wyszli. Ale on chciał was wyprowadzić w pole i pertraktować ze mną o współudział w mojej tajemnicy i dlatego nie zgodził się na moją propozycyę.
— A dlaczegóżbym ja miał ją przyjąć?
— Ponieważ ty zrozumiesz to, czego on nie chciał zrozumieć.
— Zatem to jakaś transakcya, nieprawdaż?
— Rzeczywiście.
— Pieniężna?
— Tak jest.
Bourneff wzruszył ramionami.
— Może jakie głupie kilka tysięcy? I ty sobie