chawkę, przerywając połączenie. Wszystko to nie trwało nawet całej minuty. Patrycyusz trzymał kurczowo słuchawkę, a oczy jego były utkwione w tarczy wielkiego zegara na wieży, który wskazywał godzinę 7-mą minut 19. Machinalnie powtarzał te cyfry, nadając im wartość jakiegoś ważnego dowodu. Następnie zapytał sam siebie, czy to wszystko prawda co się stało, czy to nie jakaś halucynacya. Może ten krzyk przez telefon był wytworem jego własnego przemęczonego, podnieconego mózgu.
Ale echo tego dziwnego krzyku wibrowało jeszcze ciągle w jego uszach. I nagle pokręcił korbą telefonu.
— Hallo, proszę pani, czy to pani mnie woła do telefonu? Słyszała pani te krzyki? Hallo, hallo.
Nikt nie odpowiadał. Belval wpadł w złość. Nawymyślał telefonistce, która oczywiście tego nie słyszała i wyszedł z pokoju. W korytarzu natknął się na Ya-Bona.
— Wynoś mi się z oczu. To wszystko twoja wina. Powinien byłeś pozostać tam i czuwać przy Koralii. Słuchajno, pójdziesz tam i zaofiarujesz jej swoje usługi. A ja zawiadomię tymczasem policyę. Gdybyś mi nie był przeszkodził, byłbym już to dawno zrobił. No, zabieraj się stąd galopem.
Senegalczyk chciał odejść stosownie do rozkazu, ale kapitan przytrzymał go za ramię.
— Nie waż mi się ruszyć z miejsca. Twój plan jest idyotyczny. Zostań tutaj. Ale nie tutaj, nie przy mnie. Mój kochany, ty masz stanowczo za mało zimnej krwi.
Wypchnął go za drzwi, a sam powrócił do pokoju, gdzie znajdował się telefon. Po chwili namysłu poszukał w spisie abonentów numeru telefonu Essaresa i zatelefonował.
— Hallo — zawołał Belval.
— Hallo — odpowiedział jakiś głos. — Kto tam przy aparacie?
To był głos Essaresa.
— Czy to pan Essares?
Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/53
Ta strona została skorygowana.