zamachu... Ale kto go napadł?... I to oczywiście ktoś, kogo jego rewelacje przerażały... Oto wszystko — jasne jak słońce... Głupstwa gadasz Ya-Bon!... A właśnie, że prawda może być wręcz odmienna od tej, jaką ja sobie wykombinowałem... Ale mnie to wszystko jedno!... Główna rzecz, żeby się oprzeć można na jakiejś podstawie — wszystko jedno istotnej czy fałszywej... Zresztą jeżeli moja hypoteza jest fałszywą — cała odpowiedzialność spada na ciebie!... Sądzę wszelako...
Koło bramy Maillota wzięli auto, Patrycyusz wpadł na pomysł zboczenia na ulicę Raynouarda, gdzie znajdował się dom Essaresa. Na rogu tej ulicy ujrzeli mateczkę Koralię. Towarzyszył jej stary Szymon. Koralia również wsiadła w auto, które podążyło w kierunku szpitala na Polach Elizejskich. Auto Patrycyusza pogoniło za autem Koralii...
Punkt o godzinie jedenastej piękna pielęgniarka wchodziła do szpitala.
— Doskonale — rzekł Patrycyusz — jej mąż ucieka, ale ona nie zamierza zmieniać niczego w swoim zwykłym trybie życia.
Zjedli śniadanie w pobliskiej kawiarni, a potem spacerowali wzdłuż ulicy — wreszcie o godzinie wpół do pierwszej udali się do szpitala.
W westybulu zobaczyli starego Szymona, który jak zwykle palił spokojnie fajkę, oczekując na swoja panią:
Sama zaś mateczka Koralia znajdowała się na trzeciem piętrze w jednej ze sal szpitalnych, gdzie czuwała u łoża jednego z rannych żołnierzy. Pacyent spał.
Koralia wydała się Patrycyuszowi bardzo mizerną. Jej oczy podkrążone i bladość twarzy świadczyły o wielkiem znużeniu.
— Biedactwo moje — roztkliwił się — oni ją zamęczą — ci hultaje!...
Przez chwilę wahał się czy podejść — zadecydował wszakże, iż lepiej uczyni, jeżeli nie będzie teraz narzucał swego towarzystwa Koralii.
Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/56
Ta strona została skorygowana.